Kronika

2008.05.09

Spływ w Rudawce

Kiedy wczesnym świtaniem odsunąłem zasłony, ujrzałem krople wody miarowo opadające z dachu. Spłynęła na mnie kojąca myśl – „Nici ze spływu!” O, święta naiwności! Przy śniadaniu siąpił kapuśniaczek. Serce szemrało słowa podpowiedzi: „Zostań w bazie, tu jest sucho…”. Głos rozsądku dyktował: „- Jak posiedzimy w bazie całe przedpołudnie, to się wszyscy pozagryzamy…”. Nieco zdezorientowany postanowiłem postąpić niczym Salomon. „- Kto chce jechać na spływ?” – spytałem pełen nadziei. W pierwszej chwili było nieźle, bo tylko 6 osób. Powtórzyłem pytanie głośniej i… jak zwykle okazało się, że w pierwszej chwili słuchało mnie tylko kilkoro. Tym razem w górę powędrowało bowiem aż 13 rąk. Odnotujmy dla potomnych nazwiska bohaterów, którzy trzymali łapy przy sobie: Margas, Suchmiel, Gołębiewski, Pytlak – cześć naszej pamięci! Musieliśmy jednak ulec większości. O tym, jaka była pogoda świadczy fakt, że pan z wypożyczalni kajaków specjalnie przyszedł upewnić się, że na pewno zamierzamy jechać. W zasadzie nie mógł w to uwierzyć! „Plum…,plum…,plum…,plum…” – deszczyk padał sobie lekko i obiecująco. W ciągu pół godziny cała nasza siedemnastka oraz dziewięć jednostek pływających znalazło się w Mikaszówce. Każdy dostał gustowny kapoczek i wiosło, i bez większych kłótni – miejsce w jednym z kajaków. Pan Mateusz przeprowadził wstępny trening, tłumacząc, co to burta, dziób, pióro i temu podobne. Wszyscy sprawiali wrażenie, że słuchają. Na wodzie szybko okazało się, że nie słuchali. Spływ rozpoczął się od atrakcji – śluzowania, po którym cała wataha rzuciła się do przodu. Podobno pan Mateusz ze swoją szlakową Dominiką prowadził, ale wcale tego nie widziałem, bowiem moim zadaniem było popędzanie maruderów. W pierwszej fazie wycieczki była to Marysia z Margasem, który desperacko starał się dopasować do jej rytmu wiosłowania. Znacie Margasa – jak się na coś uprze, to choćby waliło się i paliło – swoje zrobi. Tak samo było w tym przypadku – więc po pewnym czasie zgranie nastąpiło i Margas z Marysią stali się najpiękniejszą parą wycieczki (mam na myśli oczywiście styl wiosłowania!). „Plum..,plum..,plum..,plum..” – deszczyk padał z coraz większym zapałem. Przy śluzie Sosnówek przeżyliśmy mały szok, mijając właśnie prześluzowanych kajakowiczów, którzy wyglądali, jakby wypłynęli spod prysznica. Ale to i tak było nic w porównaniu z tymi, którzy właśnie składali nieopodal namioty, aby ruszyć w dalszą drogę. Nie trzeba wyobraźni Matejki, by uświadomić sobie, jakie przyjemności czekały na nich na kolejnym deszczowym biwaku. Za Sosnówkiem ujrzeliśmy tabliczkę „Tartak 3,9 km”, co w obliczu lejących się za kołnierz strug wody wyglądało mało optymistycznie. W ogóle wodę mieliśmy wszędzie: pod spodem (co oczywiste), na pokładzie, w postaci wciąż rosnących kałuż, na wiosłach, ściekającą przy każdym poruszeniu, a nawet, nie wstydzę się powiedzieć, tu i tam pod ubraniem. Osobiście miałem mokre nawet kalesony. Droga w kierunku Tartaku obfitowała w dramatyczne momenty. Najpierw Marysia z Margasem próbowali wyprzedzić Zuzię i Łukasza Gołębiewskiego. Ci ostatni kluczyli od brzegu do brzegu, co chwila próbując staranować śmiałków. W końcu lisi spryt Margasa zwyciężył i Zuzia z Łukaszem pozostali z tyłu stawki. Miałem niezły ubaw obserwując ich podróż. Początkowo każde z nich płynęło w swoim kierunku. Ba, chwilami sprawiało to wrażenie, że nawet ich kajak ma odrębną koncepcję kursu, więc płyną niejako w trzy strony naraz. Po dwukrotnym staranowaniu brzegu i kilkakrotnym otarciu się o wystające z wody gałęzie poszli w końcu po rozum do głowy i zaczęli sobie pomagać sterowaniem. Bynajmniej nie było to: „Lewa! Prawa!”, ale raczej „Lewa! Lewa! Lewa! Prawa! Prawa! Prawa!” Trudno się dziwić, że przy tej strategii na odcinku o długości 3,9 km przewiosłowali przynajmniej 7! Na plus można im zapisać, że ani razu się nie wywrócili. „Plum.,plum.,plum.,plum.” – deszczyk padał zawzięcie. W pewnym momencie zauważyłem, że kajak Maćka Suchmiela i Adama Dyczkowskiego płynie… pod prąd naszej wyprawy. To zresztą nie była jedyna ewolucja, jaką wyprawiała ta załoga. Najpiękniejsze były uniki przed łabędziem pod sam koniec podróży. W życiu nie przypuszczałem, że płynąc kajakiem można podkulić ogon pod siebie – a coś mniej więcej takiego zrobił Adam Dyczkowski uciekając przed towarzysko nastawionym przedstawicielem dzikiego drobiu. Łabędzi było zresztą więcej. Dwa z nich, wyraźnie spłoszone przez nasze kajaki, po krótkiej ucieczce postanowiły odlecieć. Start nastąpił w kierunku odwrotnym do naszego kursu. Ptaki przypominały ogromne bombowce. Prawdę powiedziawszy przez chwilę miałem wrażenie, że spuszczą nam na głowę… hmmm…, bomby. Szczęśliwie do tego jednak nie doszło. Ciekawym momentem wyprawy była scena z bitwy pod Salaminą, kiedy to załoga kajaka pana Piotra Ścieżki z Joasią wyraźnie próbowała przejść do abordażu w zderzeniu z dwiema innymi jednostkami. „Plum,plum,plum,plum…” – deszczyk najbezczelniej lał się nam na głowy. Nareszcie, po półtorej godzinie podróży dotarliśmy do Tartaku i tam nastąpiło lądowanie. Nie wiem, jaką technikę zastosowały poszczególne załogi. Osobiście po wydobyciu się z otworu kajaka, który był sporo węższy niż moje namoknięte biodra, wykonałem rozpaczliwy rzut na brzeg, korzystając z pomocy Margasa i Adama Parzyszka, którzy trzymali mój kajak. Udało się…, to znaczy częściowo. Uniknąłem wpadnięcia do wody, ale skutecznie wytarzałem się w mokrej trawie, mocząc, cokolwiek miałem jeszcze na sobie suchego. Widok był piękny: rzęsisty deszcz, przemoczeni spływowicze, porozrzucane na brzegu kajaki i Adam Dyczkowski z zapałem próbujący rozebrać Zuzię… z kapoka. Wydałem komendę: „Do bazy… marsz!”. „- Że co?” – spytali uczestnicy. Przez chwilę nie chcieli zrozumieć, że lepiej zamarznąć w marszu, niż podczas półgodzinnego czekania na pana od kajaków. Wreszcie ruszyli, a ja pozostałem sam wśród pobojowiska, moknąc jeszcze bardziej, choć chwilę wcześniej trudno było to sobie wyobrazić. Plumplumplumplumplumplumplumplumplum… – każda z padających z impetem kropel deszczu była niczym kolejny gwóźdź do mojej trumny…

Jarosław Pytlak